Nieprzewidywalna, spontaniczna, z ogromnym poczuciem humoru. Te cechy swojego charakteru ujawniła we wtorkowe popołudnie Małgorzata Kalicińska, autorka między innymi cyklu książek „Dom nad rozlewiskiem”. Pisarka odwiedziła swoich wielbicieli w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Libiążu w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki.

Była Pani nauczycielem, pracowała w TVP, miała swoją agencję reklamową. Skąd kobieta pisząca?

Jestem córką nauczycielki języka polskiego, w związku z czym zawsze na takie pytania odpowiadam, że studiowałam język polski u najlepszej polonistki przez 50 lat. To są studia, które nie dały mi papierka, ale dały mi warsztat. To moja mama nauczyła mnie mówić i pisać, gdyż byłyśmy w Moskwie jak musiałam podjąć naukę w szkole. Była to osoba, która pokazała mi język polski z każdej strony. Pokazała mi też drogę do literatury. W TVP pracowałam przy produkcji programu „Kawa czy Herbata” jako researcher (czyt. riserczer). Umawiałam ludzi do programów, zbierałam na ich temat informacje. Dzięki temu nauczyłam się gromadzić materiały jeszcze zanim dostępny był internet. To bardzo ważne, gdy pisze się jakąś powieść, ponieważ można uniknąć wpadek typu „Koło łóżka  stała szafka nocna a na niej pusty kubek pełen zimnej herbaty”. Zwłaszcza przy „Fikołkach na Trzepaku”. Czytelnicy tej książki czasem zarzucają mi, że bardzo dużo rzeczy skonfabulowałam, bo przecież nie można mieć tak dobrej pamięci. Otóż zapewniam Państwa, że wszystko pamiętam.

Czy miała Pani wpływ na kształt scenariusza filmowego oraz obsadę do „Domu nad Rozlewiskiem”?

Kiedyś, jeden ze znajomych filmowców powiedział mi, że seriale kręci się z nieokiełznanej chęci zysku. Wtedy się śmiałam, ale dziś wiem, że to prawda. Nie spodziewałam się absolutnie, że ten serial, oprócz tytułu nie będzie miał nic wspólnego z napisaną przeze mnie książką.
Jeśli chodzi o obsadę, to w Polsce jest ciężko o dobrego aktora. Zazwyczaj są zajęci. Jest też druga strona tego medalu. Moim zdaniem skandaliczna. Gdy mieliśmy zebranie w telewizji w sprawie obsady, powiedziałam, że chciałabym, by tych moich bohaterów zagrali aktorzy z bardzo dobrych ale mniej znanych teatrów. Nie zgodzono się na to, w obawie, że nikt tego nie będzie oglądał. Widziałam tylko kilka odcinków serialu i to po kawałeczku, gdyż nie jestem w stanie tego oglądać. Jest tam świat zbyt sztuczny. Nigdy nie pada deszcz. Zawsze świeci słońce, jest ciepło. Auto zawsze jest czyste, jakby wyjechało z salonu. Product pleacement fruwa sobie po ekranie. Trudno, widocznie tak musi być. Takie mamy czasy. Glamour, piękno, słodycz i uroda. W moim zamyśle miało to być takie trochę jak „Przystanek Alaska”. Że będzie brudno, dżdżyście, ale pięknie.

Wspomnienia z dzieciństwa. Warto je było spisywać?

„Fikołki na Trzepaku” napisałam dlatego, że poprosiła mnie o to moja córka. Miała wtedy 20 lat i powiedziała do mnie: „Matka, spisz mi historie rodzinne. Teraz nie chce mi się tego słuchać, ale jak już będę ciekawa moich korzeni, to Ty możesz hodować kanarki w głowie”. To był bardzo dobry pomysł, ponieważ miałam wtedy chmarę wolnego czasu. Pomyślałam sobie, że Baśka ma o tyle rację, że jak już zamienię się w anioła i nie będzie do mnie telefonu, to będzie mogła, dzięki tej książce, pewne rzeczy sobie odtworzyć lub w ogóle się o nich dowiedzieć. Mówię o tym dlatego, żebyście jutro poszli do sklepu papierniczego, kupili ryzę papieru albo zeszyt w kratkę i zaczęli pisać takie swoje „Fikołki”. Nasze dzieci mają prawo, gdy są małe, powiedzieć: „mamo, nudzi mnie to”. One mają swoje problemy, swoje kartkówki, swoje pryszcze na buzi, swoje pierwsze miłości. Taka ciekawość skąd pochodzę zwykle pojawia się dużo później. I jeżeli nie ma już osoby, która mogłaby nam to opowiedzieć, to pozostajemy w niewiedzy i dzieje naszej rodziny jakoś nam umykają. Zwykle słyszę „Pani Małgosiu, ale to trzeba umieć pisać”. Nieprawda. Jak przystąpiłam do pisania „Fikołków” dla moich dzieci, nie zdawałam sobie w ogóle sprawy z tego, że coś trzeba umieć czy nie umieć. Ja po prostu chciałam to zrobić dla swoich dzieci. 

Dla kogo jest „Zwyczajny Facet”?

„Zwyczajny Facet” jest książką dla zainteresowanych. Emancypacja i dążenie do równouprawnienia pociągnęło mnie w stronę takiego egalitaryzmu płci. To nie jest tak, że świat się dzieli na paskudnych facetów i kobiety – anioły. Znam fantastycznych facetów i świetne dziewczyny. Znam też durne baby i durnych facetów. Taki jest mój światopogląd i kiedy zbierałam materiały do „Zwykłego Faceta” to uważałam, że będzie rzeczą sprawiedliwą zwrócenie uwagi na fakt, że przemoc w rodzinie, to nie tylko bicie czy znęcanie się psychiczne faceta nad kobietą.  Katem może być zarówno facet, kobieta jak i dziecko. Ofiarą również może być kobieta, dziecko lub mężczyzna, wobec tego bądźmy sprawiedliwi i patrzmy na te sprawy na równi.

Czy kończąc książkę czuje Pani żal, że rozstaje się Pani ze swoimi bohaterami?

Jeśli chodzi o moje książki, to nie doświadczałam aż takich pożegnań. „Dom nad Rozlewiskiem” była pierwszą książką, którą pisałam nie widząc czytelnika. Nie miałam pojęcia, że ona zaistnieje publicznie. Zdecydowanie była to książka pisana do szuflady, w związku z czym nie miałam problemu, że żegnam się z moimi bohaterami. To Pan Tadeusz Zysk (wydawca, przyp. red) wymyślił, żebym napisała dalszą część. Powiedział mi „Będę chciał wydać antologię opowiadań wigilijnych. Czy w związku z tym, Pani mogłaby napisać takie opowiadanie? Chodzi o takie większe wypracowanie. Takie na 60 stron. Bardzo polubiłem tę Pani Baśkę. Jakby Pani mogła napisać, co działo się z nią w młodości i pleść to w jakąś wigilię”. I w ten sposób powstało opowiadanie, które znalazło się w antologii zbiorów opowiadań wigilijnych. Zostało to wydane w zimie. Gdy przyszła wiosna, pan Tadeusz przyjechał do Warszawy i powiedział „Mamy 60 stron opowiadania. Pani napisze wstęp, zakończenie i będzie z tego książka”. W ten sposób dał mi do zrozumienia „kobieto, jakbyś mogła, to idź w tym kierunku”. Z tego opowiadania wigilijnego powstały „Powroty nad rozlewiskiem”, jako taka wcześniejsza część „Domu nad rozlewiskiem”. Jako dzieje Basi. Moi kochani czytelnicy sprowokowali mnie do napisania kolejnej części, „Miłości nad rozlewiskiem”, gdyż za każdym razem, gdy spotykałam się z czytelnikami, pytano mnie „Co dalej”. Wiedziałam o tym, że pisząc „Miłość nad rozlewiskiem” zamykam ten rozdział już na amen, mimo że kończy się ona bardzo otwarcie żebyście Wy, jako czytelnicy mogli sobie dopowiedzieć, czy widzicie tutaj jakąś przyszłość, czy nie. To są takie na wpół otwarte drzwi. Jednak nie są to drzwi dla mnie, żeby pisać następne części.

Ma Pani wielu wielbicieli, ale również i mnóstwo krytyków. Jak Pani sobie radzi z nie zawsze pochlebnymi opiniami o swoich powieściach?

Moja mama zawsze powtarzała mi za Ernestem Hamigwayem: „Małgosiu, jeśli mówią o Tobie albo dobrze, albo źle, to świetnie. To jest znak, że jesteś jakaś. Jeśli nie mówią o Tobie wcale, to znaczy, że jesteś nijaka”. Słowa krytyki mogą być głupie i nieuzasadnione lub konstruktywne. Do pierwszej grupy zaliczam na przykład ludzi, którzy krytykują zaszłości w powieści. To jest tak, jakby znany krytyk literacji napisał: „Anna Karenina to głupia baba. Mąż dobrze zarabia, więc o co jej chodziło z tym Wrońskim?” To nie jest żadna krytyka. To po prostu wypowiadanie swojej frustracji. Natomiast jeśli czytam negatywną ocenę swojego warsztatu to mogę się z tym zgodzić lub nie, ale to już jest coś konstruktywnego. Jest też tak, że słowa krytyki pozwalają na zachowanie pewnej równowagi w życiu. Jeśli moje prace zawsze będą smarowane miodem to w pewnym momencie będzie to nie do przełknięcia. Natomiast słowa krytyki pomagają nam stać mocno na ziemi.

Na forum internetowym można przeczytać: „Autorka, kobieta ze sporym życiowym doświadczeniem, odważyła się napisać to, za co zwykłego zjadacza chleba od razu wyzwano by od szowinistów, antyfeministów, czy może nawet faszystów...A ona pisze tylko prawdę...”. W książce „Zwyczajny Facet” opisuje Pani domową przemoc psychiczną stosowaną przez kobietę w kierunku mężczyzny. Ma Pani informacje na ten temat, w jaki sposób Pani książki wpływają na życie czytelników?

Mam. I to jest największa frajda, jaką mogę mieć z pisania książek. Kiedyś napisała do mnie maila pani, która opowiedziała, jak 16 lat temu pokłóciła się z matką, trzasnęła drzwiami i nigdy więcej nie pojawiła się w domu. Po przeczytaniu „Domu nad Rozlewiskiem” kupiła bilet i pojechała do matki pogodzić się z nią. Inną, bardzo wzruszającą historią było, gdy pani redaktor z pewnego radia opowiadała mi o swojej mamie, która poszła do szpitala a od 10 lat nie czytała książek. Mama była w stanie ciężkim, gdy ta córka przyniosła jej „Dom nad Rozlewiskiem” i poprosiła: „Mamo, gdy mnie nie ma, błagam Cię, czytaj sobie tą książkę. Będzie Ci cieplej, lepiej, milej”. Mama pani redaktor umarła czytając moją książkę. Kiedy podpisywałam „Miłość nad Rozlewiskiem” pewnej młodej damie, ona odeszła już od stolika, ale w pewnym momencie odwróciła się i powiedziała: „Ma Pani dar godzenia małżeństw”. I poszła. Do dziś nurtuje mnie pytanie, co ona miała na myśli.To tylko wybrane historie, ale te wszystkie momenty są dla mnie najbardziej wartościowe. Pokazują mi, że to co robię, to sprawia komuś przyjemność, że ta moja praca ma sens.

Kiedy nowa książka?

Myślę, że pod koniec roku będzie można spodziewać się w internecie wiadomości o nowej książce wydanej przez Małgorzatę Kalicińską i Barbarę Grabowską. Książkę tą piszę od półtora roku z moją córką.