Jako wolni ludzie zawsze mamy możliwość podjęcia takich czy innych decyzji. Teraz – młodzi piękni nie wyobrażamy sobie tego że za 30, 50 lat może nas już nie być. Niezniszczalni teraz, nie wyobrażamy sobie tego, że za jakiś czas możemy poważnie zachorować, że choroba może ciągnąć się latami, wyniszczając nasz organizm fizycznie, a organizmy naszych bliskich psychicznie. Nie myślimy o tym, że byle wypadek może nas sparaliżować, że byle wypadek okaleczy nas fizycznie. Że kółko na czterech kółkach zamienimy na cztery kółka pchane przez innych (oby sami mieli tyle sił i chęci, by czynić to), że rurkę z drinka zmienimy na rurki od kroplówek (i zamiast sączyć półlitra coli, będą w nas wlewać 5 litrów dzienne witamin i mocniejszych leków), że zamiast patrzeć w monitor kompa, monitor będzie nas podtrzymywać na życiu… i nieważne będzie już nic innego, bo najważniejsza będzie linia, ta jedna jedyna na tym monitorze… linia życia. I ten stały monotonny dźwięk: pik, pik, pik… Ale czy będziemy tego świadomi? Czy nasi bliscy będą wtedy codziennie przy nas? Czy oni będą mieli tyle siły, by o nas wtedy dbać? By przy nas być? O ile w ogóle będą „ci bliscy” blisko, a nie będą tylko prosili, w duszy modlili się, by już skończyć te ich „nasze męki”…
Jako młodzi i piękni, niezniszczalni, zlewamy wiele spraw - bo to tylko gorączka, ból głowy i kaszel (a był udar mózgu), bo to tylko zwykły zabieg w szpitalu ze znieczuleniem (a wyszło uczulenie na znieczulenie), bo to takie nic tylko zwykły większy pieprzyk (a był czyrak), bo to tylko… A jego nie ma. Tzn. jest, ale nie pamięta nic, uczy się prostych, podstawowych czynności fizjologicznych… czyli tak jakby go nie było, ale ktoś bliski jest obok, chce i też musi. Bo jest nadzieja, że powróci mu pamięć, że jeszcze będzie jak kiedyś biegał, skakał, przekomarzał się, ciągle w ruchu, w pospiechu… Nie ma już co się spieszyć… Chemioterapia? Ale Basiu, przecież Ty masz dopiero… to już trzecia?.. I skąd to? Jak to? Po roku Basi już nie ma… Jej nie ma – ale zostawiła troje dzieci małych… Męża… Jeszcze tyle było przed nią, przed nimi… Jej Mama męczyła się tylko 10 lat, „męczyła”, bo ciągle dawano jej nadzieję, bo ciągle jej się udawało, bo ciągle ktoś przy niej był, dbał, kochał, bo nie pozwalano jej odejść, bo przez ostatnie 3 lata maszyny za nią oddychały, utrzymywały ją przy życiu…

Jako młodzi i piękni nie myślimy o tym, że nasze dziecko może być nieuleczalnie chore od urodzenia, że domem jego stanie się szpital, a w prawdziwym domu będzie gościem, że będzie trzeba o nie dbać i że będzie trzeba poświęcić mu czas 24 na 24h, że leki, rehabilitacja, sprzęt są kosztowne… Albo że ten dziadzio, zawsze pełen sił, energii i chęci, który teraz właśnie zapewne odbiera naszą pociechę z przedszkola, już jej nie odbierze. Bo zawał, a podtrzymywany przy życiu przez maszyny już nigdy nie weźmie wnuka na basen. Że ten basenik stanie się męką dla najbliższych, będzie się śnił po nocach, bo trzeba będzie biegać z nim tam i powrotem… Że babcia już nie opowie bajki o śpiącej królewnie, bo sama zasnęła na wieki… jak dobrze, że stało się to we śnie… jak dobrze, bo się nie męczyła…

Jako piękni i młodzi nie myślimy o tym, że radość po zdaniu matury wytańczona na imprezie z alkoholem i powrotem do domu z kierowcą „pod wpływem”, może wpakować nas w wózek inwalidzki. I że wtedy dopiero będziemy myśleć, dlaczego to ja? Dlaczego nie od razu w worek? Dlaczego to my? Dlaczego to nas dotyka? Jako młodzi i piękni, niezniszczalni, nie myślimy że ten skok do wody nad Balatonem będzie tym ostatnim… bo się nie chciało czekać 20 minut po zjedzeniu kromki, a już się nie przyjdzie jutro, na trzeźwo…

Teraz młodzi i piękni… Dwudziestokilkuletni mamy swoje pomysły na życie, chcemy jeszcze z 200 lat żyć. Mamy nadzieję, że dzieci wychowany na mądrych ludzi, że im będzie lepiej… Wiemy, że nasi rodzice zawsze nam pomogą – zajmą się wnukiem w sobotę, odbiorą w poniedziałek, ugotują obiad. Zrobią zakupy. Bo przecież my młodzi, piękni, teraz zarabiamy „mamonę”. Nie mamy na bzdury czasu… - Boli cię coś, tato? Weź aspirynę, przejdzie… u lekarza byłeś? Rzucamy w przelocie… - to może się zapisz, no ja też nie mam kiedy, aaa, nie chcesz? Po co ci lekarz? No dobrze Tato, to do jutra… I nie widzimy, że nasi rodzice zaczęli gorzej się czuć, że nie mówią nam o wszystkim, że lekarz daje tylko rok, a to było kilka miesięcy temu…

Teraz młodzi, piękni podlewając kwiaty na ogrodzie, nie myślimy, że możemy stać się takimi roślinkami – podlewane raz na czas – jak nie zapomnimy to rano wodą odstaną, a jak nie – najwyżej uschnie.. eee to tylko kaktus… piękni z zewnątrz, a wnętrze puste, wyniszczone, wypalone… Że tak jak my dbaliśmy o nasze kwiaty doniczkowe, tak inni będą dbać o nas... O ile ci inni będą chcieli w ogóle dbać o nas.  Będą mieli siły… Im bliżej magicznej linii śmierci, tym bardziej godzimy się z tym, że nadejdzie czas odejścia naszego. Im bliżej 50-tki, 60-tki, tym bardziej jeszcze chcemy „oby tylko wnuki zobaczyć, doczekać ich”…

„Żyj nam babciu, żyj 100 lat…” yyy… kto to mówi? -To Ty Władziu? -Mamo, Tato odszedł przecież 4 lata temu... - Dlaczego mnie nikt nie odwiedza? Przecież mam 3 synów, a tylko jakaś  pani tu jest… - Mamo, Staszka i Franka już nie ma, pamiętasz? jeden miał zawał, a drugi.. .ten wypadek samochodowy… pamiętasz? - Mamo, musisz jeść, chociaż tą zupkę… - Mamo, nie możesz wstawać…

- Mamo, teraz musisz pomóc mi odwrócić się na bok…

- Mamo, tą ręką już nigdy nie poruszysz…

- Mamooo…

 

- Mamo, pomóż mi, mamo, musisz współpracować z tym panem… to fizjoterapeuta… 

 

- Mamo… mamo… nie możesz wyrywać się..

 

- Mamo, nie wyrywaj wenflonu, nie wyrywaj tej rurki!

 

- Mamo!..
Pik, pik, piiiii…

Teraz młodzi, piękni… Myślimy, że my się nie damy, że jesteśmy niezniszczalni, zdrowi i cali,  i że jest ta cała eutanazja, że napiszemy oświadczenie… Tylko czy zdążymy? Czy ktoś to zobaczy? Czy ktoś to będzie respektował? A może jednak to nasze dzieci będą wolały trzymać nas przy życiu za wszelką cenę? Tego nie wie nikt…


"Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" (ks. J. Twardowski)