Na ten szalony plan wpadł chyba Keny, tak jakoś rzucił hasło, że można by pokonać jego część. Jako, że Beskidy znamy, padł pomysł, że zrobimy szlak od końca, czyli zaczynając w Bieszczadach, a gdzie dojdziemy to się okaże :) Ehhh, nie ma to jak idealny plan na wakacyjny „wypoczynek” :D Początkowo ekipa chętnych liczyła cztery sztuki, czyli ja, Ola, Keny i Wojtek. Dzień przed wyjazdem, Ola zdezerterowała ;O gdyż, jak się okazało, woli jednak pedały niż grzyby w butach :D i jedzie na mega wyprawę rowerową na Krym :D Ehhh może niepotrzebnie wspominaliśmy o grze w „pijanego chińczyka” w górach :)
Namawialiśmy także Kubę, specjalistę ds. zdobywania Turbacza z parasolką i poza szlakiem :D ale Kuba jest obrażony na PKP i jedynym środkiem transportu, jaki by zaakceptował jest motolotnia :D więc Kuba nie będzie z nami zaliczał zgona :D
Zatem w okrojonym, trójkątnym składzie jedziemy zdobywać górskie szczyty i „odpoczywać” z ciężkimi plecakami na grzbietach :) oj będą zgony... i oczywiście liczymy na dodatkowe atrakcje w postaci wilków, żmij i aż strach się bać czego jeszcze :)
Start nastąpił o 2:33 z PKP Trzebinia, a nasz cel to wioska na końcu świata, gdzie mgła krowy dusi, czyli Wołosate ;) Bierzemy kompa, więc być może wkrótce na naszych blogach zaczną pojawiać się wieści z trasy – oczywiście o ile nic nas wcześniej nie zje i będziemy w zasięgu „cywilizacji” czyli bezprzewodowego neta :)
Dzień 1
Po bardzooooo długiej podróży dotarliśmy do Wołosate, gdzie zaczyna się (lub kończy, jak kto woli) Główny Szlak Beskidzki. Była godzina 13-ta, a my marzymy tylko o łóżku i spaniu, zważywszy na to, że podróżowaliśmy bez snu od godz. 2 w nocy. A tu jak na złość na początku podróży przytrafia nam się pierwszy zonk – wszystkie noclegi zajęte, nawet te „na glebie”. Więc robimy piknik i wykorzystując kompa szukamy noclegu :)
Nie mając wyjścia, zmuszeni do zmiany planu, postanowiliśmy jednak rozpocząć zdobywanie GSB :) O godz. 14 meldujemy się pod tabliczką oznaczającą start i ciśniemy :P
Czasu mamy niewiele, a wg opisu trasa ma 22,7km :O Cel to Ustrzyki Górne, gdzie czeka na nas nocleg na ziemi w schronisku Kremenaros. Swoją drogą jest tu miejscami ciekawie :>
Pomimo zonka z noclegiem, przynajmniej pogoda dopisuje :) Plecak Kenego jest trzy razy cięższy od Wojtkowego :)
Zdobywamy pierwszy konkretny szczyt - Halicz (1333 m n p m.)...
następnie Tarnica (1346 m n p m.)
Raczej bardzo zmęczeni logujemy się w schronie na podłodze. Szybka kolacja, prysznic, relacja i do spania :)
Dzień 2
Noc na podłodze korytarza w Kremenarosie minęła nam wśród odgłosów milionów kroków, więc prawie wyspani radośnie spożyliśmy pyszne i zdrowe oraz pełne witamin zupki chińskie i ruszyliśmy w trasę. Śliczna słoneczna pogoda pozwoliła nam podziwiać piękne widoki bieszczadzkich połonin :)
Chwila odpoczynku na Przełęczy Caryńskiej (1297 m n p m.)
Ambitny plan Kenego, aby dojść do Cisnej - co oznaczało przejście ponad 45 km - popsuł Wojtek, zapodając focha, że nie będzie ciśnięcia do Cisnej :D więc zamiast wybrać się na „mission impossible” piknikowaliśmy obok schroniska „Chatka Puchatka”, delektując się klimatycznymi bieszczadzkimi widokami oraz regeneracyjnymi płynami:)
Skoro realizacja ambitnego planu Kenego legła w gruzach, po błogim ponad godzinnym lenistwie ruszyliśmy w dalszą drogę, a następnym zdobytym szczytem był Smerek (1222 m n.p.m.)
Zaliczyliśmy niespodziewanie sporo ponad 20 km szlaków, więc jak przystało na zmęczonych turystów, postanowiliśmy znaleźć jakikolwiek nocleg we wsi Smerek. Szukanie noclegu przy pomocy laptopa...
...skończyło się w dość nieoczekiwany dla nas sposób. Zupełnym przypadkiem poznaliśmy sympatyczną parę z Żywca podróżującą bordowym „Dżedajem”,
która zaprosiła nas na nocleg, który to okazał się być miejscówką nad rzeką pod gołym niebem :D Postanowiliśmy więc zgromadzić zapas drewna na zbliżającą się noc...
.... a przecież w Bieszczadach ponoć grasują wilki :D nasączeni regeneracyjnymi płynami i obżarci kiełbasą nawet nie myśleliśmy o tym, że ewentualnie ta kiełbasa może zostać zjedzona jeszcze raz przez jakiegoś dzikiego zwierza :D a takowe wilkopodobne cienie widział Keny, jak przemierzały rzekę kilkanaście metrów od nas... ałuuuuuuuuuuuuu :) widać nie byliśmy wystarczająco apetycznym dla nich pokarmem :D:D
Rozgwieżdżone niebo zapowiadało ciepłą i pogodną noc, więc zalogowalismy się w swoich spiworkach - jak to przy rzece – co niektórzy spali na kamieniach :) lub w błocie :D
O 2 nad ranem wyjaśniło nam się, że pogoda w górach bywa nieprzewidywalna... nadeszła burza :D ku rozpaczy naszych nowych znajomych wpakowaliśmy się na tylne siedzenie „Dżedaja” aby przetrwać noc... lecz na szczęście burza szybko odeszła i wróciliśmy do naszych wygodnych kamienistych legowisk...
Podsumowanie dnia: Ustrzyki Górne - Smerek Wieś (24,5 km).
Czas przejścia wg tabliczki: 10.30. Nasz czas 9 godzin (z postojami).
Dzień 3
Poranek przywitał nas pięknym słońcem i równie „pięknym” widokiem naszego „obozowiska” :)
A na horyzoncie pojawiły się czarne chmury i groźne odgłosy nadchodzącej burzy. Mimo to ruszyliśmy na szlak... nie uszliśmy jednak zbyt daleko, gdyż wkrótce nastąpiła pierwsza awaria pogodowa, lunęło jak z cebra i posypał się grad, a o piorunach trzaskających tuż obok lepiej nie wspominać :D jako najwięksi chyba na szlaku szczęściarze, przeczekaliśmy nawałnice w domku letniskowym gościnnych warszawiaków :D Gdy wyszło słoneczko ruszyliśmy w dalszą trasę, po szlaku, po którym wygodniej byłoby się poruszać pontonem Kuby, niż na butach :)
Zdobyliśmy szczyt Okrąglik (1101 m n.p.m.), gdzie nastąpił szybki piknik, czyli spożywanie naszego standardowego zestawu jadalnego, składającego się z chleba ze zdrowym i pełnym witamin pasztetem :D a na horyzoncie znowu ciemne chmury i złowrogie pomruki nadchodzącej kolejnej burzy... a burza ta dopadła nas w ostatnią godzinę marszu... ulewa i grad wielkości piłeczek pinpongowych to jednak nie jest wymarzony masaż dla głowy zmęczonego turysty... ale wiadome, każdy prawdziwy turysta ma ze sobą co? parasol :D więc gradobicie przetrwaliśmy bez ofiar :)
Ostatnim zonkiem na szlaku był jego brak, a w zasadzie jego przemiana w rwący potok...
Na nocleg zalogowaliśmy się w Cisnej w sali matematyczno-przyrodniczej szkoły podstawowej. Wieczór pełen przygód spędziliśmy z naszymi nowymi znajomymi w kultowej bieszczadzkiej knajpce „Siekierazada”, gdzie główny wodopój stanowiło lane wino 0,5l, co mniej więcej oznaczało, że w następnym dniu będziemy raczej zmęczeni :D
Podsumowanie dnia: Smerek Wieś – Cisna (17 km). Czas przejścia wg tabliczki: 6 godzin. Nasz czas: szkoda gadać (z postojami ultra długimi) :D
Dzień 4
Powitał nas mglisty poranek. W planie mieliśmy kolejny ambitny cel – dojść do Komańczy, co oznaczało przebycie około 33 km. To jeden z najbardziej dzikich i bezludnych odcinków szlaku beskidzkiego, o czym przyszło nam się wkrótce przekonać, gdy na ścieżce, którą podążaliśmy pojawiły się niezliczone tropy wilczych łap i ogromnych kopyt należących do niezidentyfikowanego stworzenia :D Do tego mgła i klimat niczym z horroru, chyba byliśmy z lekka przerażeni...
Żwawym krokiem przemierzaliśmy dziki las, mając wrażenie, że śledzą nas dziesiątki par, ukrytych w gąszczu, drapieżnych oczu. Spotkani po długim czasie pierwsi turyści byli jednak cali, co dodało nam odwagi, by zafundować sobie ekstraszybki piknik na spróchniałym pniu i przyrządzić kanapki z odżywczym pasztetem.
Posiłek ten chyba jednak nie figuruje w menu wilków, gdyż żaden z nich nie postanowił nam potowarzyszyć :D Spotkaliśmy za to naszego dobrego znajomego – żubra :O Był prawie tak wielki i spokojny jak na puszce ;) Keny zakazał mi robić fotki z lampą błyskową - bo a nuż żubr postanowi sprawdzić, czy biegamy tak szybko jak on... nie mamy więc fotki żubra, gdyż zwierz podwinął ogon i umknął w las :(
Zorientowawszy się, że zaoszczędziliśmy sporo dzięki „uciekaniu” przed wilkami, zmniejszyliśmy wyścigowe tempo i spokojnie udaliśmy się w kierunku malowniczych Jeziorek Duszatyńskich
Zmęczeni długą i szybką trasą odpoczęliśmy chwilę w pierwszym wodopoju w Duszatyniu, gdzie przy pomocy schłodzonych izotoników i fasolki bretońskiej lub flaczków (Keny) zregenerowaliśmy siły i z radosnym zgonem dowlekliśmy się do Schroniska PTTK w Komańczy. Zalogowaliśmy się w pachnącym pleśnią domku
wraz z zapoznanymi kilka minut wcześniej dwoma studentami informatyki z pod Łodzi
i nastąpiła impreza zapoznawcza, tym sposobem poszliśmy spać bardzoooo późno :D:D
Podsumowanie dnia: Cisna – Komańcza (33 km). Czas przejścia wg tabliczki: 11.45 h. Nasz czas 8.30 (z postojami)... a wszystko przez wilki :D
Dzień 5
Ambitny team bikefama.pl obudził się o 7:30 z misją pokonania kolejnych ponad 30 km, lecz stalowe niebo i siąpiący obleśny deszcz skutecznie zniechęcały nas do wyjścia. Rozsiedliśmy się na werandzie schroniska i przy pysznym grzanym piwie rozpatrywaliśmy plan dalszej ekspedycji. Rozważając pozostanie w chatce trolla z naszymi nowymi znajomymi zauważyliśmy, że przestało padać, Jak na prawdziwych turystów przystało o godzinie 12:30 wyruszyliśmy na szlak, który według oznaczeń na tablicach pokonuje się w 11,5 godziny. Opuszczając Bieszczady, wkroczyliśmy w Beskid Niski. Oj ten dzień zapamiętamy na długo... Ślizgając się w najgorszym w Polsce błocie, po mokrych szuwarach zgubiliśmy totalnie szlak... błądząc po wielkim pastwisku...
jakimś cudem udało nam się go odnaleźć. Pływając w swoich butach, które każdy miał z założenia nieprzemakalne, chcąc nadrobić czas z rozpędu znów zgubiliśmy szlak dokładając następne kilometry. Ale cóż, misja przejścia GSB musiała trwać... więc wśród miliona pokrzyw, w gąszczu mokrych traw...
zdobyliśmy szczyt Tokarnia (778 m n.p.m.).
Przemoczeni i zmęczeni dowiedzieliśmy się od spotkanej grupki turystów, że do celu, czyli wsi Puławy dojdziemy bez problemu - tyle, ze na godzinę 24-tą :D Więc zdesperowani, bez odpoczynku cisnęliśmy przez lasy i pola, trasą lokalnego maratonu rowerowego, tak się zapędzając, ze w Puławach - ku naszemu wielkiemu zdziwieniu - zalogowalismy się o 19:30 :):):) Trudy owej monotonnej trasy wynagrodził nam nocleg w wypasionym domku, jakiego w życiu byśmy się nie spodziewali na takim „końcu świata”, gdzie nie ma sklepu, nie ma zasięgu jakiejkolwiek telefonii komórkowej ani internetu :D i jest więcej krów niż ludzi :D
Tym razem wieczór spędziliśmy spokojnie, spożywając coś innego, niż chleb z pasztetem, a mianowicie pyszną jajecznicę Kenego :D
i odpoczywając :D
Podsumowanie dnia: Komańcza - Puławy (29 km). Czas przejścia wg tabliczki: 7.45 godzin. Nasz czas 7 godzin (z postojami i notorycznym gubieniem szlaku).
Dzień 6
W końcu po raz pierwszy się wyspaliśmy i mając w perspektywie tylko 18 km do pokonania, leniwie ruszyliśmy w drogę, a celem był Iwonicz Zdrój z ewentualną możliwością dotarcia do Nowej Wsi, gdyby udało nam się po drodze spotkać aptekę z morfiną :D Jak zwykle zaskakująco szybko, bo w 4,5 h dotarliśmy do Iwonicza, znowu przemoczeni, pomimo wszelkich dostępnych zabezpieczeń :D
które i tak okazałyby się niewystarczające na szlaku, którego prawie tam nie było, a przynajmniej raczej rzadko ktoś nim uczęszczał :(
Zasłużyliśmy zatem na wypasiony obiad. Wojtek i Keny pożarli kotlety z frytkami, a ja tak skromnie - 20 pierogów :D W międzyczasie Keny postanowił wspomóc lokalną aptekę, kupując wszelkie możliwe specyfiki przeciwbólowe i przeciwzapalne, włącznie z zapasem plastrów, jakie przeciętna osoba kupuje raz na 10 lat :D
Jako, że nie chcieliśmy drastycznie obniżać wieku kuracjuszy obecnych w Iwoniczu, leniwym krokiem pomknęliśmy do Lubatowej. Przechodząc obok jedynego gospodarstwa agroturystycznego po drodze, do którego zadzwoniliśmy 2 km po jego minięciu i zarezerwowaliśmy miejscówkę na nocleg, radośnie zeszliśmy do centrum Lubatowej, aby przekonać się o tym, że dołożyliśmy do trasy ponad 5 km :( Powracając do owego gospodarstwa okazało się, że dotarliśmy trochę za późno a nasze miejsce zajęło towarzyskie małżeństwo z Łodzi. Na szczęście przemiła pani gospodyni znalazła rozwiązanie i tym oto sposobem znaleźliśmy nocleg się w salonie gościnnym z jednym łóżkiem i jednym materacem :D
gdzie po losowym rzutem monetą Wojtek radośnie przyjął informacje, że śpi na podłodze :D
Podsumowanie dnia: Puławy - Lubatowa (30 km, a miało być 25 km). Czas przejścia wg tabliczki: 7.15. Nasz czas 6.30 (z postojami + odwiedziny „centrum” Lubatowej).
Dzień 7
Nareszcie wyszło słońce, a nasze buty osiągnęły stan zasuszenia niespotykany na szlaku, dzięki piecowi gazowemu gospodyni :D:D Dzięki temu, rozwijająca się radośnie od dwóch dnia w naszych przemoczonych butach, plantacja grzybów przestała istnieć :D
Pozostawiając w księdze gości wpis wyruszyliśmy z w dalszą trasę. Nasz cel pośredni, czyli górę Cergowa (716 m n.p.m.) osiągnęliśmy niespodziewanie szybko :D - wbrew wszelkim znakom na szlakach i wbrew sugestiom nieznajomych koleżanek idących tym samym szlakiem, które mijaliśmy już trzeci raz, a które podróżują raczej najczęściej stopem :D Po drodze minęliśmy Pustelnię św. Jana w Dukli, czyli bardzo klimatyczne miejsce, gdzie Keny z Wojtkiem zasysali leczniczą wodę z cudownego jeziorka, uleczającą ponoć wszelkie dolegliwości :D
Podążając raczej niewymagającą częścią szlaku, kiepsko oznaczoną, ale za to z ciekawostkami przyrodniczo-technicznymi w postaci trupa trabanta :)
dotarliśmy na pyszne i tanie pierogi do wsi Chyrowa, gdzie po spożyciu nadmiaru pierogów, Wojtek postanowił ułatwić sobie drogę i – zamiast tonąć w naszej ulubionej glinie, przedzierając się przez pokrzywy - wolał zachwycać się wiejskimi krowami i swojskim dialektem, przemierzając trasę wiejską drogą zamiast szlakiem. A my z Kenym w tym czasie cisnęliśmy po łąkach Beskidu Niskiego. Zgubiliśmy się tylko dwa razy, nadrabiając ponad kilometr wspinania się pod górki. Nie mając mapy (którą miał Wojtek) udało nam się dotrzeć do wsi Kąty... szybko znaleźliśmy agroturystyczny nocleg, gdzie postanowiliśmy porządnie wypocząć i świętować przebyte dotychczas kilometry.
Podsumowanie dnia: Lubatowa – Kąty (31,5 km)
Czas przejścia wg tabliczki: 11 h Nasz czas 10h.
Dzień 8
O poranku Wojtek zakomunikował nam, iż w dniu dzisiejszym kończy przygodę z górami :D Jak postanowił, tak zrobił i pojechał stopem do Krynicy, by tam na nas poczekać. A my, korzystając ze ślicznej pogody wymyśliliśmy ambitny plan, aby zrobić 37 km i dojść do wsi Zdynia. Wkraczamy do Magurskiego Parku Narodowego, w którym nic nie wolno...
za to jest nakaz chodzenia z dziećmi za rękę :D
nakaz chyba uzasadniony, gdyż wkrótce na szlaku spotkaliśmy pewnego gada, który najwyraźniej polował na jakąś apetyczną łydkę do ukąszenia :)
co robią prawdziwi turyści, jak spotykają na swojej drodze węża? :)
mimo wszystko udało nam się dotrzeć cało do klimatycznej bacówki w Bartnem, aby uzupełnić zapas energii przy pomocy 40 smacznych pierogów i żubro-izotoników:) Najedzeni i rozleniwieni ruszyliśmy w dalszą trasę, odmawiając - jak na prawdziwych turystów przystało - podwózki stopem do najbliższej wsi :D Na szlaku niemal udało mi się przydeptać następnego, czającego się na ścieżce węża, na szczęście ukąszenie nie nastąpiło, ale - jak się okaże później - co się odwlecze to nie uciecze....
Kontynuując ekspedycję, natrafiliśmy na krążącą po okolicznych wsiach „lodówkę” Family Frost, więc nie mogliśmy sobie odmówić przyjemnej ochłody, wcinając lody :D
Delektując się śliczną pogodą, z radością szliśmy sobie szerokim, niewinnie pnącym się w górę leśnym duktem i już z mniejszą radością znowu zgubiliśmy szlak, który początkowo z premedytacją krążył po chaszczach zaledwie 4 m od owej drogi, aby następnie zniknąć wraz z drzewami, które zostały zapewne wycięte...
Po 2 godzinach poszukiwanie zaginionego szlaku stało się męczące ...
W końcu dotarliśmy gdzieś :) od sołtysa wyrwanego z popołudniowej drzemki dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Krzywej, a cel naszej podróży znajduje się za „zakrowioną” milionami brązowych krów górą :D Dowiedzieliśmy się także, gdzie znajduje się czerwony szlak, więc ruszyliśmy z radosnym zgonem w dalszą drogę. Poszukiwanie szlaku na pastwisku okazało się być misją niemożliwą do wykonania, wiec postanowiliśmy poszukać go w lesie :D zatopieni w ostrężynach sięgających po pachy, krążyliśmy przez następne 2 godziny z nadzieją na przetrwanie... którą to nadzieję skutecznie odpędzał widok świeżych tropów raczej dużego wilka :( Ciąg dalszy nieszczęść miał dopiero nastąpić... w szuwarach ugryzło mnie „coś” po czym łydka zrobiła się trochę dużo większa, niż powinna być :D Zapobiegając dalszym nieszczęściom, profilaktycznie przemierzając las z grubym patykiem „na wilki”, trafiliśmy znowu w pobliże domu sołtysa, znajdując po drodze szansę na ocalenie, czyli zamknięty na 12 spustów domek letniskowy
i wtedy Keny - dopijając ostatni łyk picia, jakie nam zostało - oznajmił radośnie, że spędzimy noc na werandzie :D
Ale kiedy zaczęło robić się ciemno i zimno, stwierdziliśmy, że chyba nie jest to dobry pomysł i trzeba zorganizować jakiś transport, najlepiej do Krynicy, ale po analizie mapy okazało się, że jest to plan nierealny. Jazda na krowach też nie wchodziła w grę:) uratowały nas dwie miejscowe panie, podwożąc nasz zmęczone trupki do pobliskiej wsi Zdynia, gdzie mieliśmy już zarezerwowany nocleg :) jednak netbook z internetem to przydatny gadżet :)
Podsumowanie dnia: Kąty – Zdynia (planowo 37 km, realnie ok. 40 km).
Czas przejścia wg tabliczki na Popowe Wierchy (3 km od celu) 11.15 h. Nasz czas i tak nieźle bo około 11 godzin.
Dzień 9
Pogodny poranek wynagrodził nam trudy poprzedniego dnia. Przez malownicze pastwiska, pełne dużych krów i równie dużych koni wcale nie zabezpieczonych przed gryzieniem natrętnych turystów ...
cisneliśmy do upragnionego celu, czyli Krynicy, gdzie czekał na nas wypasiony nocleg, zarezerwowany przez Wojtka. Po drodze zaliczyliśmy solidny piknik pod nieczynnym sklepem, delektując się konserwą turystyczną :)
sielanka nie trwała jednak długo... czerwony „główny szlak beskidzki” powinien nazywać się „główny szlak wycinki drzew” albo „szlak notorycznego gubienia szlaku” :D znowu zginęliśmy...
desperacko poszukując jakichkolwiek śladów szlaku dotarliśmy do miejscowego sklepu, gdzie racząc się pyszną wiejską kiełbasą dowiedzieliśmy, gdzie to szlak się przed nami ukrywa :D i znów przez malownicze pastwiska szliśmy do celu. Czasami następowała chwila odpoczynku dla obolałych stóp Kenego :D
no tak... duże są to bolą bardziej od moich małych :D
pomimo wszelkich przeciwności losu, dotarliśmy w końcu wyczerpani do centrum Krynicy Zdrój, gdzie uratował nas Wojtek, prowadząc na pobliską kwaterę - ale jakżeby na kwaterę szło się pod stromą górę ehhh... stan zgona się tylko pogłębił, więc zasłużyliśmy na dłuuuugi odpoczynek :D do późna świętowaliśmy wraz z Żubrami przebycie 270 km z buta...
Podsumowanie dnia: Zdynia - Krynica Zdrój (według tabliczek 33 km, a realnie strach się bać).
Czas wg tabliczek 13.15h (nasz sporo krótszy - około 10 h).
Dzień 10
W końcu mogliśmy się porządnie wyspać i odpocząć. Od dziś zaczęły się dla nas prawdziwe wakacje :) Główny Szlak Beskidzki, który w Beskidzie Niskim nas totalnie rozczarował, w tym paśmie górskim idealnie nadaje się do turystyki rowerowej, przynajmniej szybciej można by zlokalizować gdzie ukrywa się przed nami czerwony szlak :D Z chwilą, kiedy postanowiliśmy darować sobie trzymanie się GSB, prysł też mit tanich wakacji :D Po solidnym śniadaniu na mieście, pożegnaliśmy Wojtka...
i postanowiliśmy zdobyć Jaworzynę Krynicką... Skoro nachodziliśmy się już tyle po górach i szuwarach, na szczyt Jaworzyny pojechaliśmy koleją gondolową, aby zjeść tam pyszny obiadek i delektować się ślicznymi widokami i... podziwiać tamtejsze atrakcje :)
Późnym wieczorem, uciekając przez tropiącym nas psem gospodyni...
wybraliśmy się na deptak w Krynicy i regeneracyjną kolację w postaci pizzy... i tak minął jedyny dzień totalnego luzu na naszej ekspedycji :)
Podsumowanie dnia: Krynica - Krynica (10 km w celu zdobycia Jaworzyny gondolą, 5km po mieście...
Czasu tym razem nikt nie liczył :)
Dzień 11
Żegnamy Krynicę i znienawidzonym przez Kubę PKP docieramy do Piwnicznej Zdrój, a stamtąd w nieustająco siąpiącym deszczu, udajemy się szlakiem przez Wielki Rogacz, we mgle zdobywamy Przehybę...
logując się w schronisku na pysznych pierogach i równie pysznym grzanym piwku :) i jest nawet internet :D skoro z Przehyby nic nie widać, to sprawdzamy na necie jaki widok byłoby widać, gdyby było widać cokolwiek poza mgłą :) Pokrzepieni widokiem, którego nie widzieliśmy, udaliśmy w dalszą drogę... żegnając mgliste Beskidy, docieramy do Szczawnicy :) Przed nami niezapomniane chwile w Pieninach i pogoda tak jakby zaczynała się poprawiać... :)
Zalogowaliśmy się w post-PRLowskim schronisku PTTK Orlica... po czym stwierdziliśmy ze zgrozą, że nie ma ciepłej wody, więc każdy prysznic oznaczał bardzo krótkie katowanie zmęczonych ciał lodowatym strumieniem wody... brrrr :( i jak tu przetrwać dwa dni :D foch Kenego...:)
tajemnicę pojawiania się i znikania ciepłej wody odkryliśmy dopiero rankiem w dzień wyjazdu ze schroniska, ale o tym później :D
Podsumowanie dnia: Krynica Zdrój/Piwniczna Zdrój - Szczawnica: około 28km
Dzień 12
Poranek przywitał nas niezbyt zachęcającą pogodą, było szaro i mglisto, ale mimo wszystko postanowiliśmy, że zrealizujemy zaplanowany dzień wcześniej plan... na początek zonk, okazało się, ze Szczawnicy nie ma spływu, więc tropiąc przystanek busów z żółtymi tabliczkami „spływ” zalogowaliśmy się w jednym z nich. Po dotarciu do Sromowców Niżnych, za jedyne 53 zł wykupiliśmy abonament na 3-godzinny spływ Dunajcem do Krościenka :) wyszło słoneczko... i nadpłynęła nasza „łódka” :D
spływ Dunajcem to niezapomniane wrażenia i śliczne widoki... jak to dobrze, że porzuciliśmy plan przejścia GSB :)
żadnych utopień nie odnotowano i w pełnym składzie zameldowaliśmy się w Krościenku, gdzie po spożyciu energetycznych kotletów, zrealizowaliśmy kolejny załośony plan, czyli podziwianie - tym razem z góry - Trzech Koron...
i Sokolicy :)
i przełom Dunajca ładnie widać było... ehhh
na szlaku z Krościenka do Szczawnicy niespodziewanie spotkaliśmy znajomego o swojsko brzmiącej ksywie "Kotlet" (to z racji kotletów spożywanych w nadmiarze :D), który to uratował nas - jak się później okazało - przed kolejnym zagubieniem nomen omen czerwonego szlaku :D Dzięki Kotletowi dotarliśmy idealnie na czas na ostatnią tego dnia przeprawę na drugi brzeg Dunajca, która kosztowała nas po całe 2 zł :) Gdy tylko stanęliśmy na brzegu lunęło jak z cebra, ale dzięki nowym nabytkom - czyli parasolkom a`la starsza pani po 7 zł - uniknęliśmy przemoczenia i radośnie zalogowaliśmy się w schronisku :) jeszcze tylko szybki wypad na miasto w celach zakupienia typowo turystycznych produktów, czyli pizzy i wina...
i znowu spotkanie z zimną wodą :D Podsumowanie dnia: Szczawnica - Szczawnica :) Ciężko ocenić, wrażenia bezcenne ;)
Dzień 13
Odkryłam sekret zimnej wody :D tuż nad sufitem znajdowała się informacja: "wrzuć monetę 5 zł aby uzyskać 10 min dostęp do ciepłej wody" wraz ze sprytnym urządzeniem do połykania tychże monet... dzięki naszej nieświadomości zaoszczędziliśmy po jakieś 20 zł :D bez żalu opuściliśmy schronisko, gdzie każdy nocleg z dwoma kąpielami kosztowałby nas po 45 zł i udaliśmy się w dalszą drogę... tym razem busem, a celem był Nowy Targ, gdzie Keny pozbył się ostatniego balastu, czyli karimaty :)
piszę ostatniego balastu, gdyż od początku ekspedycji pozbywał się różnych rzeczy, aby swój plecak uczynić lżejszym :D pierwszą ofiarą odchudzania padły ogromne klapki, ważące chyba z 1,5 kg :D następny był ręcznik, który zmniejszył drastycznie swoje wymiary na skutek użycia ostrego narzędzia :) swój żywot w koszu na śmieci zakończyły tez dwa t-shirty Kenego... nie wspomnę już o kilku pasztetach i konserwach, które zostały przynajmniej spożyte :) ehh nie ma to jak minimum klamorów na wyprawie :) z Nowego Targu wyruszyliśmy z celem zdobycia Turbacza, tym razem - jak przystało na prawdziwych turystów - szlakiem i bez parasolek :) i pierwszy zonk... najpierw czarna chmura...
którą na szczęście szybko przegonił wiatr i oczom naszym ukazało się błękitne niebo :) a tu zonk nr 2, szlak zielony zaginął, kolejny raz okazało się, że wycinka drzew to nasza zmora... błądząc po leśnych ścieżkach, z jedyną mapą w postaci pliku JPEG...
stwierdziliśmy, że następnym niezbędnym dla nas urządzeniem, obok laptopa z IPlusem będzie GPS :D jakimś cudem odnaleźliśmy szlak, co prawda czarny, ale znany nam już z poprzedniej wyprawy "z parasolkami na Turbacz" :) tym sposobem już bez kłopotów zalogowaliśmy się najpierw w schronisku...
a następnie na szczycie Turbacza, schodząc pośród - o dziwo - malowniczych wiatrołomów...
w stronę Rabki, gdzie na agro-nocleg zalogowaliśmy się późnym wieczorem z ambitnym planem na kolejny dzień :)
Podsumowanie dnia: Szczawnica/Nowy Targ - Rabka Zdrój: około 27 km
Dzień 14
Wczesna pobudka i żwawy 40-minutowy marsz do centrum Rabki odpędzają ostatnie oznaki snu :) busem jedziemy do Jordanowa, następnym busem do Makowa Podhalańskiego, aby kolejnym busem dostać się do Zawoi Widły, aby stamtąd wyruszyć o 11:30 na... Babią Górę :)
Chłodno, ale świeci słoneczko, więc zaliczamy szybki piknik przy schronisku na Markowych Szczawinach i w około 1,5 h zdobywamy szczyt Diablaka :) Logujemy się po słowackiej stronie szczytu, aby osłonić się przed przenikliwym zimnym wiatrem i w przerwach na podziwianie rozległej panoramy
przygotować prowiant na dalszą trasę... jak się okazało nie tylko my byliśmy smakoszami konserwy turystycznej... :D
lisek był tak towarzyski, że trzeba było bronić konserwy przy pomocy... buta :D
o godzinie 14:30 radośnie stwierdziliśmy, że pójdziemy w stronę Pilska, do schroniska na Hali Miziowej, oddalonego o jakieś 25 km, mając oczywiście świadomość, iż ten szalony plan nie może się udać :D
Skoro czasu mało i cel odległy... trzeba było jakoś nadrobić trasy... zbiegając z ciężkimi plecakami ze szczytu Babiej Góry wzbudziliśmy niemałe zainteresowanie wśród obecnych tam turystów :D z rozpędu niemal wbiegliśmy na szczyt Małej Babiej, aby następnie tempem marszobiegu, cisnąć niebieskim szlakiem wzdłuż granicy polsko-słowackiej w stronę Pilska :)z tego odcinka trasy nie mam fotek, gdyż po 2 tygodniach rozładowały się wszystkie 4 akumulatorki, jakie posiadałam :(
Według obliczeń, do naszego nierealnego celu dotarlibyśmy około godziny 22, więc gdy słonko zaczęło chylić się ku zachodowi, przyszedł czas na realizację planu "poszukiwanie noclegu" :D Po drodze minęliśmy bazę namiotową na przełęczy Głuchaczki, ale jako, że nie było tam żadnych pożywnych pokarmów ani też napojów izotonicznych, postanowiliśmy dotrzeć w okolice Korbielowa. Schodząc ze szlaku dotarliśmy do wsi Krzyżówki i z nadzieją na ratunek, zaczęliśmy się rozglądać a jakimkolwiek miejscem noclegowym... ratunek nadszedł niespodziewanie szybko... tuż obok drogi zauważyliśmy wiejskie drewniane WC przy którym debatowały trzy starsze panie :D jedna z nich okazała się być właścicielką pobliskiej agroturystyki i tym sposobem kolejny raz uniknęliśmy spania pod gołym niebem :)
Podsumowanie dnia: Rabka Zdrój/Jordanów/Maków Podhalański/Zawoja Widły - wieś Krzyżówki: 28 km
Dzień 15 - dniem zonka :)
Po radosnej pobudce o godzinie 5:55 rano, pomknęliśmy ku przystankowi PKS znajdującemu się nieopodal naszej agro-kwatery i z radosnym ku*** stwierdziliśmy, ze nasz autobus nie jedzie, bo jest przecież 15 sierpnia – święto!!! więc i dzień wolny od wszelkiej pracy... zmarznięci po 40 minutach marszu znaleźliśmy w końcu przystanek z którego co cokolwiek jedzie gdziekolwiek... czyli do Żywca :) po 40 kolejnych minutach oczekiwania załapaliśmy się na busa, który niebawem złapał gumę, ale mimo wszystko na tym flaku z prędkością światła, czyli 35km/h dotoczyliśmy się do Żywca. Nasza radość nie znała granic, dopóki nie okazało się, że nie idzie się z niego wydostać żadnym innym środkiem transportu, niż PKP. Zakupiliśmy więc bilety na najbliższy pociąg, jadący do... Żiliny. Kolejne 40 minut oczekiwania na jakże długą 12-minutową podróż, spędziliśmy na przyrządzaniu "pysznych" kanapek z paprykarzem szczecińskim, który ku naszemu zdziwieniu został zrobiony z ryby, a nie z papryki :D Z plecakiem pełnym zapasów śmierdzącego paprykarza szczęśliwie dotarliśmy do Węgierskiej Górki :) gdzie następne 1,5 godziny spędziliśmy na spożywaniu napojów izotonicznych i pizzy... opracowaliśmy przy tym plan przejścia raptem 28 km naszym ulubionym szlakiem czerwonym przez Baranią Górę do Wisły. Wybiła godzina 11:30 więc z pełnymi żołądkami ruszyliśmy leniwie w trasę. Po 3km nastąpiła pierwsza górka i zonk, przekonaliśmy się, że wczorajsze bieganie po Babiej Górze z ciężkimi plecakami nie było raczej mądrym pomysłem :D Jako, że mielimy "dużo czasu", postanowiliśmy zapiknikować w szuwarach 100 m powyżej punktu, gdzie rozpościerał się piękny widok na panoramę Węgierskiej Górki i nieznanej nam jeszcze wtedy wsi Żabnica...
po kolejnej godzinie stwierdziliśmy, ze siły powróciły i pocisnęliśmy w stronę Baraniej Góry. Jako, że szlak czerwony z natury jest zaprojektowany tak, żeby turysta widział cel swojej podróży, jednocześnie oddalając się od niego, Keny wyznaczył super skrót do szlaku (pozdrawamy Rudego :D) Z radosnym ałuu, zeszliśmy 500 m w dół i chyba z 200 m przewyższenia, po czym zrobiliśmy kolejny piknik, celem spałaszowania pysznych śmierdzących ogonem ryby kanapek, po czym Keny wyciągnął niezbędnik turysty w postaci netbooka i zaczęliśmy profilaktycznie szukać na necie noclegu w Wiśle, do której wciąż mieliśmy przynajmniej 25 km :D a godzina nastała już 14:10... a że nie było wolnych miejsc, desperacko zdecydowaliśmy się na powrót wcale nie stromym skrótem do skrótu szlaku wg Kenego...
po morderczej wspinaczce 300 m wyżej, jako że czas nas nie naglił, zalogowaliśmy się na kolejne 30 minut w jagodowym polu :D mieszanka paprykarzu szczecińskiego i jagód dodała nam sił, na tyle by z nogi na nogę, podreptać z powrotem do Węgierskiej Górki, gdzie przy obiadowym kotlecie zaczęliśmy szukać na necie noclegu... i tu kolejny zonk... po 1,5 godzinie poszukiwań, w akcie desperacji postanowiliśmy znaleźć cokolwiek i znaleźliśmy dosłownie owe "cokolwiek" w postaci ośrodka agroturystycznego w Żabnicy. Miła pani przez telefon oznajmiła, że to tylko godzinka spacerku od Węgierskiej Górki... Z nadzieją na upragniony odpoczynek ruszyliśmy w drogę... Po godzinie marszu złapaliśmy stopa, który podrzucił nas jakieś 5 km, oznajmiając, że do naszego agro jest "tylko" jakieś 2 - 3 km... 2 - 3 km dalej dowiedzieliśmy się, że do naszego celu jest wciąż 2-3km, za następne 2 - 3 km starsza pani oznajmiła, że mamy już blisko, bo jakieś 2 - 3km... ehhh
W końcu ledwo żywi dotarliśmy do upragnionego celu... Znalezione przez nas "cokolwiek" przeszło samo siebie... ładny z zewnątrz potężny dom okazał się być PRL-owskim wynalazkiem, w którym straszyło wszystko co mogło straszyć :D zaczynając od nie zamykającej się szafy, przywartej koszem na śmieci, poprzez osrany przez ptaki balkon, nie domykające się drzwi balkonowe, po wnękę w ścianie przypominającą prysznic :D
na widok tego prysznico-wynalazka stwierdziliśmy, że nic nas już nie zdziwi i otworzyliśmy szafę z nadzieją, ze będzie się tam ukrywać WC :) zostaliśmy uwięzieni w tym "czymkolwiek", ale na pocieszenie gospodyni poinformowała nas, ze rano możemy się łatwo stąd wydostać, zabierając się z nią na mszę do Węgierskiej Górki, tyle, że rano oznaczało 6:10 :( zwątpiliśmy w jej dobre chęci :D Keny z rozpaczy spożył niemal cały zapas kanapek podróżniczek z pachnącym ogonem ryby paprykarzem :D wpatrując się w powiewające na lampie pajęczyny, uzbroiliśmy się w grube bluzy z nadzieją na przetrwanie tej nocy :D
Podsumowanie dnia: Krzyżówki/Żywiec/Węgierska Górka - Żabnica : dystans nieznany :)
Dzień 16
Przywitała nas śliczna słoneczna pogoda, więc 1:20 h porannego marszu do Węgierskiej Górki minęło szybko i bezboleśnie. Plan na dziś to dotarcie do Ustronia, więc wsiadamy w PKP, jedziemy do Żywca, gdzie odkrywamy najbardziej dotkliwą stratę, jaką może ponieść prawdziwy turysta... zgubiliśmy modem IPlusa :( to chyba klątwa Żabnicy... szybki telefon do gospodyni, modem się znalazł pod łóżkiem... więc znowu PKP i Węgierska Górka... taxi za 30 zł do Żabnicy, modem uratowany, ale jest już po godzinie 16-tej, więc kupujemy bilety na powrót do domu i logujemy się nad rzeką Sołą, by pożegnać te szalone wakacje...
Podsumowanie dnia: Żabnica/Węgierska Górka/Żabnica - dom – sporo km :)
ehhh co to był za wspaniały „wypoczynkowy” wypad wakacyjny :D