Ileż mówi się w naszym społeczeństwie o znieczulicy, obojętności na krzywdę, jaka dzieje się drugiemu człowiekowi. Programy typu Uwaga w TVN wskazując współwinnych zbrodni sąsiadów/przechodniów/rodzinę, którzy przez lata przyglądali się obojętnie jak ojciec tłucze matkę i dzieci, dziadek gwałci wnuczkę, ksiądz molestuje uczennice, starały się pokazać, że jako społeczeństwo zawodzimy na całej linii. Piętnowanie znieczulicy stało się, przynajmniej w radiu i telewizji, swoistym hasłem przewodnim dotyczącym współżycia społecznego.

Do niedawna sama byłam przekonana, że ja sama w sytuacji zagrożenia czyjegoś życia/mienia/zdrowia zareagowała bym prawidłowo, tj. rzuciła bym się na ratunek, dzwoniła na policję bądź interweniowała w inny sposób. Życie zweryfikowało moje poglądy. Dziś nie jestem pewna, czy w każdym przypadku chciałabym pomóc. Nie jestem pewna, czy widząc jak drugi człowiek katuje innego człowieka, nie odwrócę głowy, i nie przejdę dalej. Zapewne to straszne, ale obojętności nauczyli mnie ludzie, o których wydawało mi się, że należy im pomóc. Wiem, ze każda sytuacja jest inna, i każdą należy mierzyć inną miarą. Ale cóż z tego, gdy w zamian otrzymamy co najwyżej wyzwiska rzucone w twarz, i groźby „odwdzięczenia” się za interwencję, a ofiara ujmie się za sprawcą…

Chcąc dobrze, narażam rodzinę i siebie na potencjalną zemstę. Za to, że chciałam pomóc. Że bałam się o drugiego człowieka, który powinien być mi obojętny. Że nie chciałam być obojętna na cudzą krzywdę. Że odważyłam się zgłosić kolejną awanturę z krzykiem, wyzwiskami, płaczem, groźbami „zabiję cię!” policji. A ofiara i kat wszystkiego się wyparli.  A ja zostałam z poczuciem, że coś chyba tu jest nie tak. Że kat razem z osobą, która doświadcza przemocy z jego strony obruszają się, że chciałam z nich zrobić patologię, a z kata bandytę i przestępcę, za którego on się absolutnie nie uważa. Że awantury 15 razy dziennie to najwyraźniej norma i nikt nie powinien się wtrącać. I że przeprowadzi śledztwo, co to za sq***n doniósł na niego. Jestem wśród podejrzanych, dobrze to wiem. Czekam, aż przyjdzie do mych drzwi. Nie otworzę. Czekam, aż dopadnie mnie z oskarżeniami w korytarzu, na ulicy, gdziekolwiek. Czy się boję? Jak myślicie? Czy mój puls przyśpiesza, gdy słyszę kroki na korytarzu, gdy słyszę kroki obok moich drzwi?

Marzę o śmierci tego człowieka, w myślach pozbawiłam go życia setki razy. Zamykałam oczy i widziałam jego zapijaczoną mordę w momencie, gdy spycham go ze schodów. Gdy truję go zupą z muchomorem. Gdy elegancko podaję mu w ciasteczkach trutkę na szczury. Śmieszne? Być może, ale to wcale nie koniec moich trucicielskich fantazji o tym, aby pozbyć się kogoś, kto przecież zatruwa życie sobie i innym. A ja oprócz fantazji nie mogę zrobić nic, by odzyskać poczucie bezpieczeństwa i spokój nad głową.

Wiem, że już nigdy w tej sprawie nie zainterweniuję. Choćby mieli się zatłuc. Choćbym słyszała, jak woła „ratunku”. Choćby słyszała płacz dziecka. Wiem, że nie warto. Słysząc krzyki, włączę radio, ustawię głośną muzykę. Tak głośną, żeby zagłuszyła moje sumienie.

Kupiłam gaz do obrony, dostanę go niedługo. Chciałabym, aby nie było okazji, żebym musiała go użyć. Ale pewna nie jestem. Dlatego apeluję: Bądźmy ślepi, głusi, obojętni. Wyjdzie nam to na zdrowie. Nasze i innych.